Cygnus High Altitude Balloon

campic1 campic2 campic3 campic4 campic5 campic6 campic7 campic8


Lot Cygnus-2 -- pierwszy amatorski lot "Near Space" w Polsce            (english version)

SpacePicBig

Fakty o Cygnus-2 -- bezzałogowym balonie stratosferycznym:


  • osiągnął wysokość 28,818 km n.p.m.


  • lot trwał godzinę i 42 minuty


  • przebył w poziomie 23,85 km


  • odległość od miejsca wypuszczenia do miejsca lądowania: 6,54 km


  • zrobił 250 zdjęć dwoma aparatami (bocznym i skierowanym w ziemię)


  • został odzyskany 45 minut po lądowaniu


  • ładunek nie odniósł żadnych uszkodzeń


  • waga ładunku: 2,8 kg


  • średnia prędkość wznoszenia: 5,5 m/s


Galerie zdjęć:


Ścieżka lotu (Google Earth):


Flight track


Historia projektu Cygnus-2

Gdy byłem małym dzieckiem, wypuściłem kilka zabawkowych baloników i patrzyłem, jak znikają ponad Zatoką Gdańską. Myślałem o przywiązaniu do nich jakiejś elektroniki, kamery telewizyjnej i nadajnika radiowego, by w ten sposób zdalnie zwiedzić wybrzeże. Zdawałem sobie sprawę, że takie przedsięwzięcie byłoby poza możliwościami finansowymi i technicznymi młodego człowieka, ale pomysł pozostał. Od tego czasu zawsze interesowało mnie, kiedy ktoś posyłał coś w górę. :-)
Kilka miesięcy temu (a tekst ten piszę w czerwcu 2006), kiedy szukałem w Sieci paru rzeczy związanych z radioamatorstwem, natknąłem się na stronę grupy w USA, zajmującej się balonowymi lotami wysokościowymi. To było to! Wiedziałem, że trzeba będzie użyć balonu meteorologicznego. Po wielu nieprzespanych nocach i dźwiganiu kilkuset kilogramów butli z helem -- sukces!

Konstrukcja balonu

Design Wysokościowa część balonu składa się z lateksowej powłoki (meteorologiczny balon do sondowania atmosfery, zaprojektowany tak, by pękał po osiągnięciu odpowiedniej wysokości), plecionej linki nylonowej połączonej ze spadochronem i ładunku użytecznego -- pojemnika zabezpieczonego przed wpływem środowiska. Pojemnik zawiera awionikę, systemy komunikacyjne, aparaty i eksperymenty meteorologiczne.

Warunki podczas lotów wysokościowych (zwanych "Near Space", w pewnym sensie zarozumiale, bo osiągane wysokości sięgają do połowy drogi w kosmos :-) są raczej nieprzyjazne, a wymagania stawiane ładunkom, a zwłaszcza awionice -- wysokie. Różnica temperatur wynosi od +30°C na ziemi do -60°C na trzydziestu kilometrach, ciśnienie powietrza zbliża się do zera, niebo jest całkowicie czarne i widać krzywiznę Ziemi. Cały ładunek wiruje i kołysze się, zwłaszcza po pęknięciu balonu. Lądowanie może być twarde, jeśli splączą się linki spadochronu lub lot zakończy się na twardej nawierzchni. Wszystko powinno być wytrzymałe i jednocześnie lekkie, ponieważ wzrost wagi wiąże się z mniejszą osiągalną wysokością, nie wspominając o dość rygorystycznych przepisach.

Musiałem zdecydować, jakie funkcje miał spełniać balon. Do pojemnika ładunku balonów trafiają najróżniejsze urządzenia: aparaty, przemienniki radioamatorskie, liczniki Geigera itp. Przy pierwszym locie skoncentrowałem się na powodzeniu startu, śledzeniu i odzyskaniu balonu; zdjęcia były miłym dla oka dodatkiem.



Ballon Payload Parachute
Balon Pojemnik ładunku użytecznego Spadochron


Część nośna

Zadzwoniłem do Insytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej z zapytaniem, skąd biorą balony. Skierowano mnie do Ośrodka Aerologii w Legionowie, gdzie dowiedziałem się, że balony kupują w firmie Kaymont i u dostawcy z Japonii. Przesyłka z Japonii byłaby nieopłacalna, zdecydowałem się więc na Kaymont. Kupiłem 1500-gramowy balon do sondażu atmosfery, KCI1500 za 90$.
Spadochron to standardowy model do modeli rakietowych, R7C, za 46$ ze sklepu Rocketmana.
Wybór linki łączącej balon ze spadochronem był dość problematyczny. Ze względu na bezpieczeństwo ruchu powietrznego, przepisy wymagają, by linka przerywała się przy uderzeniu o sile nie większej niż 230 N, jednak nie został podany rodzaj siły. Zdecydowanie nie jest to siła naciągu; linka zrywająca się przy 230 N siły naciągu pękłaby podczas wypuszczania balonu. Na szczęście informacje na stronie EOSS rozwiały moje wątpliwości. Użyłem plecionej linki nylonowej i pętli ze sznurka sizalowego do przywiązania linki do balonu (sznurek sizalowy nie jest śliski). Każdy węzeł został zabezpieczony dobrej jakości taśmą naprawczą (tak! jestem fanem klejenia wszystkiego taśmą naprawczą, o ile to naprawdę dobra taśma, a nie podróbka). Linka nylonowa została przywiązana do pętelki na czubku spadochronu, a spadochron połączony z ładunkiem, dzięki czemu nie trzeba wypuszczać i rozwijać spadochronu -- jest cały czas rozwinięty i czeka tylko na pęknięcie balonu. :-)

Przepisy

Obecne (w lipcu 2006) przepisy dotyczące balonów wolnych bezzałogowych znajdują się w Dzienniku Ustaw nr 414/2004. W skrócie: nie ma problemu, o ile waga ładunku nie przekracza 3 kg, gęstość powierzchniowa nie przekracza 13 g/cm2, a linka łącząca ładunek użyteczny z balonem pęka przy uderzeniu o sile 230 N lub mniejszej. Należy oczywiście wystąpić o odpowiednie zezwolenie. Ustalenie wszystkich szczegółów zajęło mi kilka dni, kilka razy przekierowywano mnie z jednego urzędu do drugiego, w końcu jednak udało mi się ustalić, że za wydawanie zezwoleń odpowiedzialna jest Agencja Ruchu Lotniczego. Dzięki bardzo pomocnemu pracownikowi ARL, otrzymałem zezwolenie w ciągu tygodnia. Agencja publikuje w takich przypadkach odpowiedni komunikat NOTAM (Notice to Airmen), ostrzegający pilotów o zbliżającym się locie balonu.

Awionika

Awionika powinna być tak lekka i tak wytrzymała, jak to tylko możliwe. Mogłem wybrać jedno z komercyjnie dostępnych urządzeń o niskim poborze prądu, zdecydowałem się jednak na zaprojektowanie elektroniki od podstaw -- w końcu to miała być zabawa. :-)
Komputer lotniczy i awionika Cygnusa to oparte na mikroprocesorach, wyspecjalizowane wymienne moduły, komunikujące się między sobą za pomocą interfejsów szeregowych małej prędkości. Jako procesorów użyłem 8-bitowych RISC-ów AVR firmy Atmel. AVR-y mają mnóstwo wbudowanych dodatkowych funkcji, dzięki którym są (według mnie :-) lepsze, niż PIC czy podobne mikrokontrolery. Udowodniły też wcześniej swą przydatność w ciężkich warunkach i przy zakłóceniach radiowych.

Computer block schematic Serce awioniki składa się z trzech głównych komputerów:

FDAC zawiera główną logikę lotu. Zarządza innymi modułami, podejmuje decyzje kontroli lotu na podstawie zewnętrznych i wewnętrznych danych, a także uruchamia eksperymenty pokładowe. FDAC pracuje w czasie rzeczywistym; ma "uszy" -- moduły GPS, COMM i EMC, "oczy" -- aparaty-kamery skierowane w stronę horyzontu i w stronę ziemi, ma też "rękę z nożem" -- urządzenie do awaryjnego odcinania balonu. FDAC kontroluje też generator piezoelektryczny o głośności 80 dB i ultrajasną diodę LED -- w przypadku, gdyby poszukiwanie ładunku odbywało się w nocy.

Moduł COMM zarządza komunikacją z balonem, do czego służą dwa systemy: zbudowany przeze mnie moduł modemu FSK (modulacja Frequency Shift Keying), oparty na układzie modulatora-demodulatora FSK firmy CML Microcircuits, przesyłający telemetrię w formacie tekstowym ASCII i odbierający polecenia. Konstrukcja modemu pozwala na użycie dowolnego nadajnika/odbiornika radiowego z wejściem mikrofonowym i zewnętrznym kluczowaniem -- od ręcznych radiostacji krótkofalarskich na pasmo 2 m do małych modułów radiowych na pasmo ISM. Zastosować można anteny dipolowe, j-pole, a nawet lepsze "gumówki", o ile istnieje coś takiego jak dobra antena gumowa. :-) Wybrałem j-pole z symetrycznego (płaskiego) kabla telewizyjnego. Łatwo ją zrobić, a co najważniejsze -- jest giętka i nie potrzebuje żadnego mocowania ani wsporników.
Drugi system komunikacyjny to telefon komórkowy. GSM nie został zaprojektowany dla telefonii lotniczej i żadne anteny sektorowe czy dookólne nie są skierowane w niebo. W miarę wznoszenia balon "widzi" horyzont coraz dalej i możliwa jest komunikacja z odległymi stacjami bazowymi GSM. Testy praktyczne wykazały jednak, że sygnał GSM zanika powyżej 650 metrów. Nie jest więc tak, jak uczą nas filmy akcji! Jeśli pamiętamy o ograniczeniach systemu, telefon GSM to nadal użyteczna pomoc przy poszukiwaniach -- wysyła pozycję miejsca lądowania SMS-em. Użyłem Nokii 6310 -- to telefon na tyle stary, by mieć w miarę dobrą sekcję radiową (jednak nie tak dobrą, jak 6110) i na tyle nowoczesny, by używać komend Hayes AT, zamiast protokołu FBUS Nokii (FBUS to prawdziwe piekło do oprogramowania -- rozpracowanie wysyłania SMS-ów FBUS-em zajęło mi ponad 15 godzin; kiedy użyłem komend AT, programowanie trwało krócej niż podłączenie przewodu :-). Wykorzystałem standardowy kabel szeregowy Nokii, DLR-3P; podłączyłem go do sprzętowego UART-u modułu COMM.
Moduł COMM komunikuje się z FDAC-em za pomocą interfejsu szeregowego o szybkości 300 bps.

Moduł EMC odpowiada za próbkowanie i formatowanie danych dotyczących otoczenia, pobieranych z wewnętrznych i zewnętrznych czujników: temperatury zewnętrznej, zewnętrznego absolutnego ciśnienia powietrza, temperatury wewnętrznej, temperatury głównej baterii, temperatury radia. Użyłem cyfrowego czujnika temperatury DS18B20 firmy Dallas (obecnie Dallas/Maxim) i czujnika ciśnienia absolutnego Motorola MPX. Czujnik wilgotności względnej Honeywell nie dotarł do mnie na czas, więc nie poleciał.
Moduł EMC komunikuje się z FDAC-em za pomocą interfejsu szeregowego o szybkości 1200 bps.

Ext sensors Int sensors Telemetry testing
Zewnętrzne czujniki -- zalane
gorącym klejem, w obudowie DB25
Wewnętrzne czujniki Oprogramowanie do telemetrii dla stacji naziemnej

Cutdown

Urządzenie do awaryjnego odcinania balonu zamontowane jest na czubku spadochronu. Głównym elementem jest kawałek drutu NiCr (chromonikielinowego) ciasno zwinięty wokół linki łączącej balon ze spadochronem i przykręcony śrubami-elektrodami do płytki drukowanej. Przepływ prądu w drucie NiCr załączany jest dziesięcioamperowym MOSFET-em i kontrolowany przez FDAC. Drut rozgrzewa się do czerwoności w czasie poniżej sekundy i topi nylonową linkę, oddzielając balon od spadochronu i rozpoczynając opadanie. Z powodu wysokiego obciążenia prądowego drutu NiCr, obwód odcinania zasilany jest z oddzielnej, małej baterii.
Systemu odcinania używa się z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli balon osiągnie stan neutralnej wyporności (tj. nie wzniesie się na wysokość, na której następuje jego pęknięcie) i pozostanie w powietrzu wystarczająco długo, by spowodować zagrożenie w ruchu powietrznym (czytałem, że czasami się to zdarza). Drugi powód to "ucieczka" balonu. Mechanizmu odcinania używamy, gdy oczywiste stanie się, że balon przebędzie zbyt dużą odległość od miejsca wypuszczenia, by opłacalne było jego odzyskanie lub wyląduje w niedostępnym miejscu, na przykład na bagnach.


GPS

Musiałem znać pozycję balonu, by zapisywać wysokość lotu (zastosowanie ciśnieniowego wysokościomierza nie wchodziło w grę z powodu braku możliwości jego dokładnej kalibracji w amatorskim warsztacie i z powodu zbyt niskiego ciśnienia na dużych wysokościach; altimetr radarowy przekracza amatorski budżet i jest zbyt ciężki) i odnaleźć ładunek po lądowaniu. Wybór był oczywisty: odbiornik GPS.
Po wnikliwych poszukiwaniach zdecydowałem się na Garmin GPS-35 za 180$. Nie jest to najlepszy z odbiorników, jeśli chodzi o czułość -- oparto go o stary układ Garmina. Nie może się równać z nowoczesnymi odbiornikami na Sirf Star III. Jest jednak zabezpieczony przed wpływem warunków zewnętrznych, nie wymaga dodatkowych elementów (odbiornik i antena w jednej obudowie -- stąd jego nazwa "trackpack") i był z powodzeniem używany przez grupy balonowe na całym świecie. Wiadomo również, że nie ma ograniczeń dotyczących wysokości, jak niektóre konsumenckie GPS-y. Wybrałem podmodel GPS-35LVS, przeznaczony dla niskich napięć zasilania (3,6 V do 6 V) i wysyłający poziomy napięć RS-232 na dwóch portach szeregowych. Zasiliłem GPS napięciem 5 V z szyny zasilania A i podłączyłem pierwszy port szeregowy (wysyłający komunikaty NMEA, w ASCII, 4800 bodów) do sprzętowego UART-u FDAC-a.

Aparaty fotograficzne zastosowane w pierwszym locie musiały mieć jedną właściwość: niski koszt. ;-) Naprawdę, nie było sensu stosowania drogich, multimegapikselowych urządzeń do lotu testowego, kiedy nie wiedziałem nawet, czy będę w stanie odzyskać ładunek. Potrzebne były dwie cechy: możliwość połączenia przycisku migawki z wyjściem komputera pokładowego i możliwość zablokowania funkcji automatycznego wyłączania, radośnie dołączanej ostatnimi czasy przez producentów aparatów. :-) I znowu, trzeba było przeprowadzić poszukiwania. Znalazłem miniaturową cyfrówkę Aiptek PenCam 1.3 Mega i kupiłem dwie tutaj, po ok. 90 zł za sztukę - to niekoniecznie cena promocyjna. ;-) Te aparaty są właściwie zabawkami, nie użyłbym ich nawet do zrobienia zdjęcia do albumu rodzinnego. Według producenta mają matrycę 1,3 Mpix, ale jakość kolorów, rozbłyski i artefakty kompresji JPEG powodują, że nie da się używać trybu wysokiej jakości. Poprzestałem na trybie niskiej jakości VGA (640x480). Aparaty mają wbudowane 16 MB pamięci flash, co wystarcza na około 190 zdjęć w trybie VGA. Zazwyczaj zasilane są dwiema bateriami AA, ale dostępna jest bardzo przydatna funkcja: zasilanie przez USB. W trybie zasilania USB nie trzeba wkładać baterii do aparatu, przełącznik on/off jest niekatywny (nie trzeba więc martwić się o przypadkowe wyłączenie), a co najważniejsze -- zablokowana jest funkcja automatycznego wyłączania. Dokupiłem dodatkowy przewód USB (do przesyłania zdjęć do komputera), przeciąłem dwa przewody, które przyszły razem z aparatami i podłączyłem je do 5 V szyny zasilania A. Dzięki mojej żonie, która potrafi otworzyć praktycznie wszystko bez uszkadzania, :-) otworzyliśmy tajwańskie, plastikowe obudowy aparatów. Zamieniłem przycisk migawki na przewód; szybka próba potwierdziła, że można wyzwalać migawkę tranzystorem NPN. Został jeszcze jeden przycisk, wyboru trybu. Nie chciałem nic z nim robić, ponieważ był SMD, a poza tym pomyślałem, że być może będę musiał przełączać tryb działania ręcznie, zostawiłem więc ten przycisk w spokoju. Aparaty nie potrafią zapamiętać trybu, w którym się znajdowały przed wyłączeniem zasilania, trzeba więc za każdym razem przełączać je w tryb niskiej jakości.

Camera1 Rigged camera Two cameras
Płytka drukowana PenCam 1.3
usunięty przycisk migawki
Przewód zdalnej migawki Aparaty gotowe do instalacji

Batteries

Biorąc pod uwagę trudne warunki zewnętrzne, jedynym opłacalnym źródłem zasilania były nieładowalne ogniwa litowe (nie mylić z akumulatorkami litowo-jonowymi i litowo-polimerowymi). Baterie litowe mogą pracować w niskich i wysokich temperaturach i dostarczać prąd o większym natężeniu niż inne dostępne na rynku ogniwa. Istnieją dwa rodzaje baterii litowych: wojskowe zestawy baterii z 3 V ogniwami z chemią litowo-manganową (Li/Mn O2) oraz konsumenckie baterie AA/AAA o napięciu 1,5 V, z chemią litowo-dwusiarczkowo-żelazową (Li/Fe S2). Wojskowe baterie litowe byłoby prawdopodobnie bardzo trudno dostać w Polsce, poprzestałem więc na bateriach AA Energizer L91. Kupiłem je tu, dostarczane są w paczkach po dwie za około 20 zł. Według specyfikacji, pracować mogą w temperaturach od -40 do 60°C, mają pojemność 3000 mAh i zezwalają na stały pobór prądu o natężeniu 2 A. Są o wiele lżejsze niż baterie alkaliczne, ważą tylko 14,5 grama! Ustawiłem je w zestawach po sześć -- razem 9 V, po jednym zestawie dla każdej szyny zasilania. Okazało się, że zamówione pojemniki na baterie są bardzo słabej jakości -- zrobione z miękkiego plastiku, z cienkimi sprężynkami w roli elektrod ujemnych. Nie pomogło nawet przyklejenie baterii do pojemników taśmą naprawczą; wystarczył jeden wstrząs by wywołać utratę zasilania. Oczywiście taka sytuacja była nie do zaakceptowania, na szczęście udało mi się znaleźć sprytny, prowizoryczny sposób naprawy -- między baterie a elektrody dodatnie włożyłem spłaszczone blaszki z wtyczek BNC, zalałem cały pojemnik gorącym klejem i na koniec zakleiłem taśmą naprawczą. To dopiero improwizacja!
Szyna zasilania A potrzebowała 5 V, użyłem więc regulatora obniżającego napięcie w wersji low-dropout, National Semiconductor LM2940. Wyposażony w standardowy radiator TO220, regulator był jednocześnie grzejnikiem dla ładunku balonu, generując około 50-60°C. Szyna A pobierała dokładnie 500 mA (łącznie z aparatami i GPS-em).


Większość elektroniki składa się z modułów o rozmiarze 10 na 8 cm, przytwierdzonych do płatów plastiku spinaczami do kabli. Pomiędzy plastikiem a płytkami drukowanymi znajduje się gąbka neoprenowa, służąca za amortyzator. Wybrałem standard wtyków męskich i gniazdek żeńskich DB9. Połączenia tego typu w metalowych obudowach są czasami używane w awionice satelitów. Nie mogłem sobie pozwolić na dodatkowy ciężar, użyłem więc plastikowych obudów. Wszystkie części elektroniczne to wersje przemysłowe, mogące według specyfikacji pracować poniżej 0°C. Części biorę stąd.

PCBs Avionics 1 Avionics 2
Świeże płytki,
prosto z firmy, w której je zamówiłem :-)
Konstukcja i testy awioniki Część awioniki na paletach testowych

Pojemnik ładunku

Payload

Pojemnik zbudowałem tak, aby był mocny i by dało się go użyć wielokrotnie. Jego głównym przeznaczeniem jest utrzymywanie ciepła dla awioniki w ekstremalnym mrozie na dużych wysokościach.
Ścianki pojemnika zrobione są ze styropianu. Dowiedziałem się, że prawdziwy styropian -- Styrofoam -- NIE jest tym zwykłym białym styropianem, którego używa się na przykład do pakowania. To poliestyren ekstrudowany (XPS), używany do ocieplania budynków. Oryginalny Styrofoam firmy Dow okazał się bardzo drogi; na szczęście istnieją zamienniki, takie jak Ursa XPS. Tutaj kupiłem 3 m2 XPS-u o grubości 3 cm za około 50 zł. Ścianki zostały ostrożnie przycięte i sklejone ze sobą przez moją żonę. Cała kapsuła NIE jest hermetyczna i nie powinna taka być. Obłożyłem pojemnik dodatkową izolacją, składającą się z wielu warstw koca ratunkowego, przedzielonych nylonowym materiałem firankowym. Taka izolacja odbija ciepło wytwarzane przez ładunek z powrotem do środka. Większość grup balonowych używa koców ratunkowych z aluminizowanego Mylaru (folia NRC). Aluminizowany Mylar jako izolacja ładunku ma jedną wadę: blokuje odbiór radiowy, wymuszając albo zastosowanie zewnętrznych anten GPS i GSM, albo nie izolowanie pokrywy pojemnika. Na szczęście udało mi się znaleźć niealuminizowany koc ratunkowy (folię), który działał równie dobrze, ale pozwolił mi zostawić GPS w środku i użyć wewnętrznej anteny telefonu. Pożyczyłem rozwiązanie od KNSP -- rękaw z nylonu rip-stop (tkaniny spinakerowej) na cały pojemnik. Z wykonaniem rękawu pomogła mi moja niezastąpiona żona -- to prawie w całości jej dzieło. :-) Rękaw chroni izolację z koca ratunkowego i mocuje pokrywę do pojemnika za pomocą rzepów. Służy też za wspornik całego ładunku i miejsce zaczepienia spadochronu (w rogach rip-stopu wszyte zostały cztery nylonowe paski z metalowymi kółkami do kluczy). Na dole pojemnika przykleiłem amortyzator wstrząsów z pięciocentymetrowej warstwy pianki gumowej, by zapewnić miękkie lądowanie. Testy wykazały, że dzięki amortyzatorowi kapsuła zawsze ląduje na tym samym boku.

Insulation Container 1 Container 2 Without hatch
Izolacja pojemnika
ładunku
Wnętrze pojemnika Pojemnik Bez pokrywy

Urządzenie do napełniania balonu

Jeśli chodzi o gaz, są dwa do wyboru: wodór lub hel. Profesjonaliści używają wodoru, ponieważ jest znacznie tańszy. Niestety, jest też wyjątkowo palny i wybuchowy. Balony i wodór to nie najlepsze połączenie -- ten, kto pamięta katastrofę Hindenburga, będzie wiedział, co mam na myśli.
Hel wziąłem z firmy Linde Gaz, dwie butle po 5,6 m3 (niestety, nie mieli już butli 7 m3), po 350 zł za butlę. Według wzorów z arkusza kalkulacyjnego obliczeń helowych macfreaka, przygotowałem drobny, ale przydatny skrypt GNU bc do obliczania ilości potrzebnego helu. Napełnianie balonu przed startem potwierdziło, że obliczenia były poprawne.
Przygotowałem urządzenie do napełniania balonu podobne do takiego, jakiego używają meteorolodzy. Tutaj za około 150 zł kupiłem przemysłowy reduktor helowy i podłączyłem do niego trzymetrowy wąż tlenowy. Po stronie napełniającej znajduje się calowa pokrywka na rurę PVC z wydrążonym pośrodku otworem. Wąż ma na końcu gwint, przykręcony do otworu w pokrywce przelotką "beczką". Do pokrywki przyklejony jest (klejem do PVC) trzydziestocentymetrowy kawałek calowej rury PVC; przy napełnianiu wylot balonu nakłada się na rurę. Do rury przymocowana jest pętelka ze sznurka sizalowego do mierzenia siły udźwigu balonu (5 kg wagą sprężynową, do dostania w sklepach wędkarskich). Wszystko zabezpieczone jest czarnym silikonem (RTV).

Regulator PVC cap Filler Glue
Reduktor helowy Pokrywka PVC Dysza napełniacza Różne kleje
i dodatkowe elementy

Start, lot i poszukiwania

Najwygodniej byłoby wypuścić balon z Warszawy czy z jakiegoś miejsca niedaleko miasta. Nie mogło jednak być o tym mowy -- lot z pewnością stworzyłby zagrożenie dla ruchu powietrznego, a ładunek mógłby wylądować na dachu jakiegoś wieżowca. Zdecydowałem się na start z wybranego punktu na obszarze o promieniu 150 km wokół Warszawy. Po przestudiowaniu map, wyeliminowaniu bagien, lasów, gęsto zaludnionych obszarów itp., wybrałem wieś Dziembakowo koło Sierpca. To równina z kilkoma małymi lasami. Dostałem zezwolenie dwa tygodnie przed datą startu, ustaloną na 20 czerwca 2006. Trzy dni przed startem wynajęliśmy butle z helem, przeprowadzone zostały ostatnie testy systemów. Niestety, testy wykazały problem z radiem -- prawdopodobnie spalony tranzystor stopnia końcowego. Nie było już czasu na diagnostykę i naprawy, zdecydowałem się więc polegać na systemie zapasowym -- telefonie GSM. Wieczorem w przeddzień startu zapakowaliśmy wszystko do samochodu. Ostatni test w docelowej konfiguracji potwierdził, że elektronika działa; zestawy baterii zostały zamknięte i zabezpieczone w środku ładunku.
Nie udało się nam wyspać (i tak nie mógłbym spać); wyruszyliśmy o 5:30. Ruch uliczny o tej nieludzkiej dla mnie godzinie był lekki, szybko zostawiliśmy Warszawę za sobą i dostaliśmy się na trasę. Droga na miejsce startu trwała dwie godziny i byłaby całkiem przyjemna, gdyby nie butle z helem, tak długie, że nie zmieściły się poziomo w bagażniku sedana. Musieliśmy położyć tylne siedzenie. Siedziałem na złożonym siedzeniu, obijając się głową o dach kilkaset razy. ;-)
Dotarliśmy na miejsce sporo przed czasem (była 8:00, a czas startu w zezwoleniu określony był na 11:00). O dziesiątej zadzwoniłem do kontroli obszaru w Warszawie, potwierdziłem start, po czym przystąpiliśmy do przygotowań. Zważyłem cały system (ładunek, linkę i spadochron), dodałem do tego wagę balonu i trzy funty (1,36 kg) siły wznoszenia (chciałem, by balon wznosił się najszybciej, jak to możliwe), włączyłem awionikę ładunku i zostawiłem działającą elektronikę, żeby potwierdzić, że działa poprawnie i rozgrzać pojemnik od środka. Wynieśliśmy butle z samochodu, przygotowaliśmy urządzenie do napełniania i rozwinęliśmy balon na rozłożonych na ziemi prześcieradłach, żeby ochronić lateksową powłokę przed ostrymi roślinami i szkłem (na ziemi było rozbite szkło -- prawdopodobnie było to miejsce pikniku jakiejś lokalnej kompanii pijackiej :-). Dwadzieścia minut przed startem zaczęliśmy napełniać balon. Spodziewałem się problemów przy napełnianiu, ale nie było żadnych. Wszystko poszło perfekcyjnie. Kiedy balon podniósł się z ziemi, zaczęliśmy mierzyć siłę wznoszenia. Musiałem zmienić butlę dla uzyskania ostatnich kilkuset gramów siły. Zdecydowałem się na dwa funty zamiast trzech, przestałem więc dodawać helu i zawiązałem dyszę balonu. Trzymałem balon (niełatwe to zadanie, przytrzymywać balon o średnicy dwóch metrów, generujący 5 kg siły wznoszącej), a moja żona przywiązała linkę do dyszy, spadochron do linki i ładunek do spadochronu. Z przerażeniem zauważyliśmy, że linka była lekko postrzępiona w jednym miejscu, ale nic już nie mogliśmy z tym zrobić. Sprawdziłem działanie komputera pokładowego i fix pozycji GPS-u i zacząłem wypuszczać balon, potem spadochron, a na końcu ładunek (linka otarła mi skórę nawet przez rękawice). Balon wzniósł się o wiele szybciej, niż oczekiwałem. Zadzwoniłem znów do kontroli obszaru w Warszawie, potwierdziłem start i podałem im prędkość wznoszenia. Ostatni SMS otrzymałem z wysokości 650 m, dokładnie tak, jak oczekiwałem. Wszystkie systemy działały poprawnie. Po kilku chwilach obserwacji balonu zapakowaliśmy wszystko do samochodu i postanowiliśmy poszukać miejsca w cieniu -- było południe i zaczęliśmy czuć się jak jajka na patelni. :-)
Po troszkę więcej niż półtorej godzinie, dostałem pierwszy SMS z ładunku! Wszystkie systemy nadal działały poprawnie, był też pewny fix GPS z aż dziesięcioma używalnymi satelitami; wysokość 127 m n.p.m. potwierdziła, że ładunek wylądował. Szybko wywołałem mapę na moim PDA i wprowadziłem współrzędne. Byliśmy zaskoczeni, że lądowanie nastąpiło tylko 6,5 km od miejsca startu. Pojechaliśmy w kierunku współrzędnych z balonu tak szybko, jak pozwalały przepisy :-) (w obawie, że ktoś może ukraść ładunek). Wysiedliśmy z samochodu i stwierdziliśmy, że nigdzie nie widać ładunku, przełączyłem się więc na program nawigacyjny w PDA (używam BeeLineGPS) i zaczęliśmy ustawiać się na odpowiedniej szerokości geograficznej. Wszystko wskazywało na to, że ładunek wylądował na polu, więc weszliśmy na nie i zaczęliśmy mały terenowy survival. ;-) Wszędzie rosły maliny i pokrzywy, więc zostaliśmy mocno podrapani (i, jak się później okazało, jeszcze mocniej poparzeni słońcem). Za każdym razem, kiedy wydawało się nam, że jesteśmy blisko ładunku, dzwoniłem do jego telefonu, żeby uruchomić sygnalizator piezoelektryczny, ale niczego nie słyszeliśmy. Postanowiliśmy zmienić podejście na bardziej matematyczne i dokładnie ustawiliśmy szerokość i długość geograficzną. Znaleźliśmy! Ładunek leżał na boku tylko około 15-20 metrów od pozycji zgłaszanej przez GPS. Pozostałości balonu były ciągle przyczepione do linki i mocno zwinięte w ciasną kulkę -- myślałem, że razem z balonem podniosłem jakiś kamień. Wróciliśmy do samochodu, ściągnęliśmy zdjęcia z obu aparatów i dane z komputera pokładowego na laptopa i wyłączyliśmy systemy elektroniczne ładunku. Oględziny nie wykazały żadnych uszkodzeń, ani jednej rysy. Misja powiodła się! Czas na powrót do domu.

Balloon ThereItIs LandingSite
Cygnus-2 wznosi się Tam jest!
Odnalezione miejsce lądowania
Miejsce lądowania

Podziękowania dla:


Copyright © 2006 Leszek "Tygrys" Urbański (e-mail: tygrys (at) moo.pl) Valid HTML 4.01 Transitional